Po 28 godzinach lotu z dwiema przesiadkami, 35 godzinach w podrozy ( drzwi do drzwi) i 45 godzinach bez snu - oto jestesmy w Warszawie. No ale nikt nie mowil ze bedzie latwo. Dzieciaki daly nam popalic w samolocie, plakaly jak opetane i prawie w ogole nie spaly. Kacper biegal jak szalony i przedzieral sie pomiedzy stewardesami i wozkali z jedzeniem. Jakims cudem nie dobiegl do "biznes klasy". Daniel ( zwykle aniolek) nie chcial spac w lozeczku samolotowym dluzej niz godzine bo jakos nie przypadlo mu do gustu ( taka trumienka ? dla mnie? ). Ogolnie mozna powiedziec ze byl hardcore. Nie wiem jak ja sama wroce z dwojka bo Dzieja musi wrocic do Australii juz za miesiac... ale co ja o powrotach jak dopiero wyladowalismy?
Pogoda srednia ( wiosenno-jesienna mozna powiedziec) a za chwile Wielkanoc i w lany poniedzialek jedziemy na narty na Kalatowki. W zwiazku z powyzszym nalezy sie cieszyc z "brzydkiej" pogody rownoznacznej z dobrymi warunkami narciarskimi w gorach. Oby teraz przetrwac Swiateczne Obzarstwo ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz